Ameryka to nie jest kraj dla piechurów, odległości są olbrzymie, a chodnik często musi ustępować autostradom, estakadom i wszelkiej infrastrukturze dla samochodów. Wszystkie przejścia dla pieszych są na przycisk. Z autobusów korzysta niewiele osób, w tym kraju po prostu wszędzie jeździ się autem. Ja jeździłem Big Blue Busem i codziennie przekonywałem się, że w tej decyzji jest jakaś ostentacja, coś nieomal buntowniczego. Teraz w Polsce każdy pyta: „Czy w Stanach wynająłeś samochód?”. Wariactwo.
Drugiego dnia znowu podjechałem na Ballonę, w tutejszych krzakach było jeszcze wiele do odkrycia. A propos krzaków, to autorzy projektu mokradeł zadbali oto, by brzegi stawów porastała wyłącznie rodzima roślinność. Dlatego raniuszek amerykański, American Bushtit siedzi na krzaczku rodzimego Baccharis salicifolia.
Na mokradłach, na ulicy, na przystanku zastanawiałem się jak wiele w ojczyźnie wolności i demokracji jest zakazów, nakazów i grożenia paluchem. Po 20 tabliczkach nie chciało mi się już dokumentować.
W zaroślach wierzbowych uganiały się drobne ptaki. Najpospolitsza była może dziwuszka ogrodowa, po angielsku bardziej prozaicznie House finch (jakby zięba domowa). Ptak przypomina naszą dziwonię. Jej piosenka jest raz miękka jak piecuszka, innym razem skacze jak u wójcika, a czasami kończy się zawijasem jak śpiew zięby. Fotografowalne, bo schowane głęboko w gęstwinie. Spotkana ptasiarka powiedziała mi, że ich głos przypomina miauczenie kota. Nie wiem, koty, które znam miauczą inaczej.
Amerykanie chętnie nawiązują pogawędki, widząc lornetkę dopytują się o widywane ptaki. Może to jest powierzchowny kontakt, może moi rozmówcy wcale się mną nie interesują, może bardziej się szczerzą niż uśmiechają ale to jest po prostu miłe. Ja też zaczynam się uśmiechać. Ta kultura płytkiego zagadywania nazywa się small talk. I ja chyba jestem za small talkiem. Na przykład ten pan przebiegając obok życzył mi scenicznym szeptem „Szczęśliwych Walentynek”.
Przy wielkiej kałuży tuż obok stawów było najciekawiej. Za owadami uganiały się dwa gatunki fibików: czarny (Black Phoebe) i północny (Say’s Phoebe).
A w wodzie kroczył wyniośle szczudłak białobrewy, Black-necked Stilt.
to, że prawdopodobnie innym aparatem zdziałałbym niewiele więcej. Aparat lepiej dawał sobie radę z ptakami na tle nieba – autofocus w Lumixie opiera się na detekcji kontrastu. Na tle szuwarów zdjęcia wyszły tragicznie. Tylko jedno zdjęcie ma wartość dokumentacyjną i mogło pozwolić na identyfikację gatunku. Przed państwem wodówka północna, Northern Rough-winged Swallow.
Trochę lepiej poszło z nadobniczką drzewną, Tree swallow, pewnie dlatego że było ich więcej i latały na wyższym pułapie. Z pewnością dobierałem za krótkie czasy do zdjęć.
Najtrudniejszym zadaniem jest oczywiście fotografowanie jerzyków. Latały bardzo blisko, miałem kłopot z dobraniem odpowiedniej ogniskowej – ptaki natychmiast uciekały z kadru. Zrobiłem jeszcze kilka podobnych, średnio udanych zdjęć tych jerzyków, na wszystkich gatunek jest identyfikowalny. To aeronauta białogardły, White-throated swift.
Kolejny spacer (w końcu spędzałem tu już drugi dzień) wokół stosunkowo niewielkiego stawu zajął mi tym razem cztery godziny… Na pożegnanie mignęła mi w krzakach cytrynka czarnolica, Commmon Yellowthroat. Mignęła, tak zdecydowanie to było mignięcie.
Poszedłem nad wybetonowany Ballona Creek, miejsce brzydkie, ponure i zaśmiecone, ale ptaki nie są na szczęście bardzo wybredne. W Polsce powiedziałbym – biegun zmienny, a tu się okazuje, że to jakiś biegus alaskański, Western Sandpiper.
Co kilkaset metrów brzeg potoku patrolował ptak wielkością przypominający rycyka, ale nieproporcjonalny jak batalion. Z nazwy najbliżej mu było do szlamnika. Błotowiec, Willet, najpiękniejszy jest w locie. (Na ostatnim zdjęciu z siewnicami).
Czapla modra, Great Blue Heron, bardzo przypomina naszą czaplę siwę. Zawsze się zastanawiam ile tych łudząco podobnych ptaków przemyka przez Europę niezauważonych…
Strumieniem płynął perkoz wielki, Western Grebe. Co ciekawe, poza nim widziałem tu też znajome zauszniki i perkozy rogate.
Ciekawie zrobiło się przy Marina del Rey. Ocean był spokojny, na falochronach żerowały zgodnie stada siewek. Najbardziej ufny był chyba biegus karłowaty (Least sandpiper). Wypróbowałem na nim jak działa w Lumixie śledzenie autofocusem. No więc całkiem nieźle, szczególnie z bliska. ale z jakiegoś powodu mój aparat upodobał sobie ostrzenie okolic kupra.
Gdzieś w pobliżu kręciły się pękate brzegowce (Surfbird), które przypominały mi nieco biegusy rdzawe.
Ostrygojad czarny, Black oystercatcher, pozował bardzo cierpliwie…
…w przeciwieństwie do kamusznika czarnogłowego, Black turnstone, któremu nie zrobiłem ani jednego ostrego zdjęcia.
Na falochronie skakał między kamieniami trochę zdezorientowany bagiennik żółtobrewy, Savannah Sparrow, kolejny nibywróbel, który wyglądał na świergotka. Przypominał te bezwolne, ogłuszone wiatrem ptaki wróblowate, które można spotkać jesienią nad Bałtykiem. Wrzuciłem jego zdjęcie do googla i wyszukiwarka bezbłędnie rozpoznała gatunek. Więc i tak można.
Im bliżej otwartej wody, tym więcej morskich ptaków. Oprócz kormoranów rogatych, na falochronie odpoczywały pelikany brązowe (Brown Pelican).
Były oczywiście mewy. Zdziwię się jeżeli kiedykolwiek poczuję jakieś żywsze bicie serca na ich widok, ale trzy gatunki doszły. Największa była mewa zachodnia, Western gull. Wielka jak nasze srebrzyste.
Mniejsza była mewa kalifornijska, California gull, która jest symbolem stanu… Utah. Miała jakiś niejasny udział w zwalczaniu plagi szarańczy, z która zmagali się mormońscy pionierzy.
Najmniejsza była mewa delawarska, Ring-billed Gull. Jeden ptak tego gatunku dwa lata temu przez tydzień przesiadywał w Parku Szczęśliwickim. Mnie akurat nie było wtedy w Warszawie. No ale co się teraz napatrzyłem to moje.
Na plaży Playa del Rey były też dwie rybitwy. Nasza kochana marchewa (rybitwa wielkodzioba) i rybitwa królewska, Royal tern.
Na morzu kołysały się dziwaczne uhle pstrodziobe (Surf Scooter). Spójrzcie na dziób samca na zdjęciu pływających ptaków (!!!).
W miejscowym parku zatrzymują się ptaki, które lubią spokojniejsze wody. Tak wpadłem na świstuny amerykańskie (American wigeon). Co jakiś czas w Polsce trafiają się pojedyncze osobniki w stadach zwykłych świstunów.
Ostatni ptak dnia to był rezolutny kacykarzyk purpurowy, Brewer’s Blackbird. Jakby półkos, półszpak, półjaszczurka. Niedaleki krewny epoletnika widzianego poprzedniego dnia.
W następnym odcinku: Lumix walczy z krzakami i kolczasta przyroda kanionu Temescal.
Kiedy następny odcinek? 🙂