Pierwszy wyjazd do Stanów Zjednoczonych poprzedza drobne upokorzenie. Procedura wizowa ma w sobie coś z nieprzewidywalnego egzaminu. We mnie obudziła ten zapomniany już niepokój: czy zrozumiem pytania? Czy nie powiem czegoś bez sensu? Na początku jest trochę śmiesznie, bo wniosek wizowy zawiera bardzo prostoduszne pytania, na przykład: „czy w Stanach Zjednoczonych planuje pan uprawiać prostytucję”, „czy brał pan udział w handlu ludźmi”, albo „czy w ostatnim czasie miał pan kontakt z bydłem”. Gorsza jest upokarzająca rozmowa z pracownikiem konsulatu podczas, której dobrze jest być przewidywalnym i powstrzymywać się od niepotrzebnych żartów. Nie wiem co przesądziło, ale wizę mi przyznano.
Tak się złożyło, że z dziewięciu dni w Kalifornii, trzy mogłem z czystym sumieniem poświęcić ptakom. Na stronie https://smbasblog.com/los-angeles-county-birding-spots/ rozejrzałem się po ciekawych miejscach w okolicy. Pierwsze dwa dni postanowiłem spędzić na miejskich mokradłach , położonych tuż koło lotniska w Los Angeles. Pobliski, meandrujący niegdyś potok Ballona zabetonowano i zamieniono w kanał jeszcze w latach 30., dwadzieście lat później, kiedy budowano pobliską marinę (Marina del Rey) część rozlewisk zasypano. Degradacja tego terenu postępowała wraz z urbanizacją okolicy. Istniejący dziś kompleks stawów, okresowo zalewanych mokradeł – częściowo zamkniętych dla publiczności (poza ścieżkami) rezerwatów został stworzony w ostatnich latach.
Przed wyjazdem gorączkowo poszukiwałem nowego aparatu fotograficznego, robiłem zdjęcia lustrzanką Canona, bezlusterkowcami Fuji i Lumixa. Sprzęt tej ostatniej firmy polecał mi Marek Zarzycki, organizator Polish Bird Fair i autorytet w dziedzinie ptasiarskiej optyki. Polecam choćby artykuł o aparatach dla ptasiarzy. Pierwsze próby Lumixem g80 i obiektywem 100-300/4-5.6 nie przekonały mnie, że to jest mój wymarzony aparat. Auto focus troszkę gubił się w gąszczu, w słabym świetle, przy wysokim ISO zdjęcia wyglądały nieciekawie. No i nie przekonywał mnie niewielki, plastikowy obiektyw. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że można nim robić przyzwoite zdjęcia. Ale zestaw kosztował zaledwie 6 tysięcy, a sklep dorzucał jeszcze jakieś uniwersalne szkło gratis… Mimo, że tego Lumixa i dwa obiektywy zwróciłem, postanowiłem kupić podobny sprzęt. Nie miałem skąd wyciągnąć kolejnych tysięcy na wyższe półki, a chodzenie z Canonem przekonało mnie, że lustrzanka z dużym obiektywem jest dla mnie za ciężka. Zestaw Lumix g80 i obiektyw Leica 100-400/4-6.3 to właściwie zestaw kieszonkowy i waży niecałe 1.5 kilograma. Całość udało mi się kupić za niewiele ponad 8 tysięcy złotych (mało używany obiektyw).
Ostatniego dnia przed wyjazdem prowadziłem jeszcze spacer nad Wisłą, ale w pochmurny, lutowy dzień aparat nie miał pola do popisu. Byłem trochę zaniepokojony autofocusem, który próbował ostrzyć wszystko tylko nie zawisającą nad polem pustułkę. Na szczęście w słońcu zimowej Kalifornii Lumix od pierwszej chwili działał bez zarzutu. Poligonem moich pierwszych prób i błędów były mokradła Ballona.
Pierwszym ptakiem, którego obserwowałem w Ameryce był lasówka pstra, Yellow-rumped Warbler. W okolicy Los Angeles to w tej chwili chyba najpospolitszy gatunek. Zachowaniem przypomina trochę kopciuszka, a trochę muchołówkę. Lata między domami i charakterystycznie popiskuje.
Przez resztę pierwszego dnia (który trwał już wiele godzin) szwendałem się po mieście. Pod jakimś żywopłotem wypatrzyłem spizelę polną, która po angielsku nazywa się bardziej swojsko – Field Sparrow (dosł. wróbel polny).
Kolejny sparrow, nie będący wróblem w naszym rozumieniu to pasówka białobrewa, White-crowned Sparrow.
Dziwne uczucie trafić do świata, gdzie niemal każdy napotkany gatunek to nowy gatunek, a znajome zdawałoby się głosy należą do obcych ptaków. Przez chwilę myślałem, że ten ptaszek to nasz mysikrólik, okazało się, że mam przyjemność z ogniczkiem (Ruby-crowned kinglet).
Jemiołuszka cedrowa, Cedar Waxwing, również niewiele różni się od naszej eurazjatyckiej.
W niemal każdym ogrodzie widziałem kolibry, niesamowite stworzenia, które przypominają duże owady, ewentualnie małe drony, ale na pewno nie ptaki. Ten tutaj to rudaczek kalifornijski, Allen’s Hummingbird.
A ten nazywa się koliberek żarogłowy, Anna’s Hummingbird.
Pod koniec trafiła mi się jeszcze cała banda wron amerykańskich (American crow) dobrze znanych z filmu „Ptaki” Alfreda Hitchcocka.
Nazajutrz do Ballony miał mnie dowieźć Big Blue Bus, bardzo kulturalny autobus miejski wspominany w piosence „The End” Doorsów. Po drodze na przystanek zwabił mnie śpiewem junko zwyczajny, Dark-eyed Junco.
A koło przystanku spotkałem czyża małego, Lesser goldfinch.
Sztuczne mokradła, w środku megalopolis – nie byłem pewien co o tym myśleć. Ale bogactwo tutejszego „dzikiego życia” jest zdumiewające. Zacznijmy od stawów:
-
na wodzie mnóstwo kaczek – oprócz znajomych płaskonosów, krakw, czy krzyżówek rzuca się w oczy cynamonka, Cinnamon teal
-
sterniczka jamajska, Ruddy duck, gatunek inwazyjny w Europie, tu jak najbardziej na miejscu. To jest ptak, który chyba lubi spać, albo szaleje po nocach, na stawach siedziało kilka stad, większość ptaków spała
-
fotografowałem wszystko jak popadło. Wiedziałem, że w Ameryce spotkam te same płaskonosy co u nas, a i cyraneczka wyglądała znajomo. Później okazało się, że cyraneczka karolińska, Green-winged teal bywa uznawana za odrębny gatunek
-
łyska amerykańska, American Coot, jest waleczna zupełnie jak nasza i wydaje się, że różni ją tylko ten obrączkowany dziób
-
wszędzie kręciły się bardzo płochliwe gągołki, Bufflehead (nie to że zdrabniam gągoła, gągołek to nazwa gatunku)
-
bardzo podobał mi się perkoz grubodzioby, Pied-billed grebe o dziwnym wyrazie dzioba i wydający z
-
niebo nad okolicą patrolowały myszołowy rdzawosterne (Red-tailed hawk)
-
niespodziewane naloty przeprowadzał bardzo podobny do naszego krogulec czarnołbisty, Copper’s Hawk. Taki młody zbój przysiadł na drzewie obok mnie
-
no i był jeszcze błotniak amerykański, Northern harrier, przyprawiający o atak serca epoletniki. Poprzednio spotkałem go na Kubie
W następnym odcnku: więcej o tym jak radzi sobie Lumix, o tym co jeszcze kryje się w rezerwacie kilkadziesiąt metrów od czteropasmówki i o ptakach morskich spotkanych nad Ballona Creek i na falochronach Marina del Rey.
Jak zwykle bardzo ciekawe – dziękuję!
Amerykańskie ptaki znajdą się w następnej książce? (proponuję tytuł rozdziału: „American bird dream” :))
A w całkiem polskich warunkach, w Szczecinie, jadąc rowerem do pracy (10 km – od peryferyjnej dzielnicy mieszkaniowej przez centrum do dzielnicy przemysłowej) spotykam: wróble, kawki, wrony, gawrony, kosy, sikory, rudziki, krzyżówki, łyski, łabędzie nieme, czaple, kormorany, dzięcioły, kowaliki, dzwońce… Niby żadne ptasie rarytasy, ale i tak miło 🙂
i jeszcze jeden wpisik o amerykańskich ptakach… 🙂
Komentarz trochę namolny i trochę nieaktualny, ale cinnamon teal, nie cinnamon duck
Bardzo dobry komentarz, dzięki.