W zeszłym tygodniu poprowadziłem pierwszą w życiu edukację ekologiczną. Moimi słuchaczami była grupa dociekliwych pięciolatków z przedszkola przy Lelechowskiej. Interpretowaliśmy głos (jakby się naśmiewał) nieobecnego już w parku trzciniaka (aktualnie na urlopie w Afryce). Przy nowych Budżetowych karmnikach ustalaliśmy czym karmić ptaki i dlaczego nie chlebem. Dociekaliśmy czemu zawdzięcza swoją nazwę krzew śnieguliczki.
Poszukiwania kasztanów wprowadziły mały zamęt w moim precyzyjnym planie.
Ale po chwili podziwialiśmy domki dla owadów, szukaliśmy w wydrążonych pieńkach zajętych już mieszkań. Parę kroków dalej macaliśmy miękkie igiełki modrzewia. Odwiedziliśmy wróblową forsycję, której sława niesie się po całym mieście stołecznym. Tu doszliśmy do wspólnego wniosku, że krzaki=wróbelki. Przyglądaliśmy się niesamowitym nogom łysek (zwanych przez niektórych „łyksami”).
Szybkim krokiem dotarliśmy do sosnowego lasku – tu zbieraliśmy szyszki dla Państwa Dzięciołów. Niektóre były trochę obgryzione przez wiewiórki. Te odkładaliśmy na bok. Wyszło piękne słońce, więc przez chwilę lunetowaliśmy połyskujące metalicznie gawrony. W końcu dotarliśmy na wyczekiwany od dłuższego czasu plac zabaw 🙂
A tu jedyne zdjęcie, na którym złapałem całą grupę.
Super! Już żałuję że nasza córka już skończyła to przedszkole 🙂 Ale to nic – druga będzie tam za rok 🙂
Panie Tomku, ale ja chcę edukować od lat 4 do 444 🙂 Córka po przedszkolu też się kwalifikuje!